19 sierpnia 2015

cieszyć się każdą chwilą...

Kiedy tracisz najbliższego Ci przyjaciela, to nagle świat mógłby nie istnieć, szczególnie jeśli byłeś całym światem tylko dla niego...

...pamiętam ten moment zupełnie tak jakby zdarzył się dosłownie chwilę temu. Mojego Tatę, który tak bardzo martwił się jego stanem zdrowia. Pięć dni daremnych prób złapania go. Ciągłego kombinowanie jak podejść tego spryciarza. Uczucie bezsilności, kiedy wymykał się w ostatniej chwili, tylko sobie znanymi zakamarkami. Próby osaczenia go, podejścia "na jedzenie". Nie było to łatwe, bo kiedy zbliżaliśmy się na krok, on zawsze utrzymywał ten sam dystans. Nieufny, strachliwy, bez wiary w ludzi, którzy zapewne krzywdzili go od zawsze...

... przykro było nam patrzeć kiedy leżał na śniegu, przy temperaturach oscylujących w ciągu dnia na poziomie -20 stopni. Prawie nigdy nie spał, zawsze czujny, obserwował czy ktoś nie podchodzi zbyt blisko, zawsze gotowy odejść, uciec. Kaloryfer na śniegu wygrzany od żeber był jedynym świadectwem tego, iż czasem odpoczywał...

..raz byliśmy już naprawdę blisko osiągnięcia celu. Konsultując się z lekarzem podaliśmy w jedzeniu tabletki na uspokojenie. Sądziliśmy, że lekko otumaniony "koleś" da się schwytać. Jednak okazało się, że owszem przynęta została podjęta, ale nasz spec od ucieczek zniknął nam z oczu. Mieliśmy stracha, że nafaszerowany lekami zaśnie gdzieś na mrozie i już się nie obudzi. Nie umiem opisać jak przejmował się tym mój skądinąd twardy na co dzień Tata. Nie spał całą noc, wyrzucając sobie, że zrobił najprawdopodobniej coś strasznego. Dobrych kilka godzin dnia następnego szwendaliśmy się po terenie, bojąc się czy jeszcze zobaczymy go żywego. Okazało się, że w końcu się pokazał. Zdrów jak ryba, skory znowu do wyprowadzania nas skutecznie w pole. Tym razem nie dał się schwytać, ale w końcu...

... któregoś dnia udało się. Zadzwonił jeden z nocnych stróży. Zupełnie jak w kreskówce nasz niepokorny psiak dał się złapać, na "ścieżkę" wylaną z tłuszczu po mielonce. Wygłodniały skubaniec idąc jak po sznurku, wiedziony oszałamiającym zapachem mięsa, w końcu wszedł na teren jednej z firm przy ulicy Starorudzkiej. Strażnik widząc, że ma łapserdaka w potrzasku, zamknął bramę i zatelefonował do nas...

...pamiętam jaki ja byłem szczęśliwy jadąc na miejsce. W końcu tyle dni staraliśmy się go złapać, aż w końcu, 16.02.2006 roku udało się...

...leżał przestraszony w rogu ogrodzenia. Nie wiem dlaczego, ale ufałem mu. Nawet przez myśl nie przeszło mi, że w chwili zagrożenia mógł zwyczajnie zaatakować. Podszedłem spokojny, pewny siebie jak nigdy. Wychudzona, zmarniała kupka sierści trzęsła się ze strachu. Nie zakładając kagańca ani obróżki po prostu podniosłem go z ziemi. Trzymając go na rękach niczym noworodka pozwoliłem urodzić się mu na nowo. Sparaliżowanego strachem zaniosłem do auta, kładąc delikatnie na tylnej kanapie Mercedesa ojca. Przez całą drogę nawet nie drgnął. Pod domem ponownie wziąłem go na ręce, przyciskając mocno do klatki piersiowej . Z każdym uderzeniem jego serca czułem mocniej, że boję się tak samo jak on. To był ważny moment, początek czegoś wielkiego, ważnego. Dla mnie i dla niego...

...wniesienie go na drugie piętro nie stanowiło problemu. Bardziej zastanawiałem się jak przybysza przyjmie w domu Pyza, czteroletni wtedy Labrador...

...wystraszonego niemal na śmierć psiaka, położyłem na chłodnych kafelkach przedpokoju, pozwalając powoli przyzwyczajać się do wyższych temperatur. Leżał tak niemal tydzień. Tylko od czasu do czasu wstawał by zmienić pozycję. Pyzolina odgrodzona od niego drzwiami, widywała go tylko na podwórku podczas koedukacyjnych spacerów, które miały ich ze sobą poznać i wzajemnie zbliżyć. Nie wiedziałem jak zachowa się moja Kluska, która w domu od zawsze była sama, a jak postawiony w ekstremalnej sytuacji pies, który w swoim życiu zaznał tyle złego...

...w końcu nowy lokator odważył się pochodzić trochę po mieszkaniu. Oba psy raczej się unikały niż wspólnie spędzały czas. My za to zajęliśmy się leczeniem znajdy. Sprawy nie miały się zbyt dobrze. Ciężkie zapalenie płuc, szmery na sercu połączone z arytmią, ogólne wycieńczenie i ostra niedowaga. 27 kilogramów to jak na tak dużego psa - wynik alarmujący. Na szczęście trafiliśmy na wspaniałego weterynarza, który zaofiarował się leczyć Reksia za darmo...

...no właśnie. Dlaczego akurat Reks vel. Reksio. Pamiętam, że każdego wieczoru po tym jak nasz świeży lokator nieco przyzwyczaił się do nowego lokum, siadaliśmy w pełnym, rodzinnym składzie i staraliśmy się wołać go używając wszelkich możliwych imion. Sądziliśmy, że na któreś z nich zareaguje. Tak się jednak nie stało. A więc należało naszego przyjaciela jakoś nazwać. Tata, który był inicjatorem całej akcji, zafascynowany chyba austriackim serialem "Komisarz Rex" postanowił nieco je spolszczyć. Jednak niedługo potem zaczęliśmy używać jeszcze zdrobniałej, rysunkowej wersji, mianowicie - Reksia.

...i tak już z nami pozostał, choć totalnie nie byliśmy gotowi na przyjęcie drugiego czworonoga. Początkowo planowaliśmy znaleźć mu dom, ale okazało się to problematyczne. Z jednej strony mało kto chce przygarnąć tak dużego psa, z drugiej zaś, potrzeba było kogoś kto wykaże się nie lada cierpliwością w stosunku do pupila po przejściach. A było ewidentnie widać, że "Ponczuch" jak pieszczotliwie zwykłem go nazywać, był bity. Wysoko podniesiona ręka wywoływała lęk, szczotka na kiju powodowała atak paniki. Początkowo Reksio bał się ciemności. Najlepiej czuł się pod stołem czy kredensem. Po prostu mając jakiś dach nad głową. Nie lubił gwałtownych sytuacji, obawiał się fajerwerków, wystrzałów, burzy, porannego hałasowania śmieciarzy, ulewnego deszczu czy silnych porywów wiatru, tramwajów, klaksonu samochodu lub choćby głośnego krzyknięcia. Było tego multum. Powoli jednak oswajał się z nami, a my uczyliśmy się współżycia z psem i jego bolesną historią. Bo przecież nie byliśmy absolutnie na niego przygotowani. Pomijam takie prozaiczne sprawy jak dodatkowe obowiązki, większe koszty wyżywienia, wydatki na szczepienia. Problemem stał się również transport naszej całej czeredy. Czwórka dorosłych, dwa psiaki. Dlatego szukając sobie dupowozu, a miałem jeszcze wtedy czerwonego Wartburga, skupiłem się konkretnie na Mercedesie W124 Touring. Po jego zakupie było nam już dużo łatwiej jeździć chociażby na działkę. Nie powiem, bo ten wątpliwy przywilej spadł na mnie, ale nie narzekałem. Auto nadawało się do tego wyśmienicie. Full miejsca w bagażniku, komfortowe warunki podróżowania dla reszty rodzinki...

...czas mijał. Reksio oswajał się z nami, Pyzą, lokatorami, innymi psami. Miał ciężki, waleczny charakter. Zadzierał z większymi od siebie. Stawał zawsze murem za swoją nową, przybraną siostrą. Trochę zazdrosny, opiekuńczy. Chciał bronić rodziny, domu, działki, a przede wszystkim mnie. Nie wiem dlaczego upodobał sobie właśnie moją osobę, wybrał na przewodnika i swojego "Pana". Nie byłem dla niego ani nad wyraz opiekuńczy, ani troskliwy. Raczej szorstki, stanowczy. Karciłem go kiedy ten krnąbrny jegomość stawał się agresywny w stosunku do innych. A mimo to, właśnie mnie słuchał najbardziej. Wystarczyło krzyknąć REKS!, a zaraz przychodził. Potulny jak baranek, z ogonem niemal tarzającym się po ziemi, głową spuszczoną, położonymi uszami i tym swoim wzrokiem mówiącym najwięcej - już nie będę broił, nie gniewaj się, musiałem, to silniejsze ode mnie, broniłem Cię przed okrutnym światem...

...najmocniej zżyliśmy się chyba w pierwsze wakacje. Podłapałem wtedy pracę na "cieciówce" jako stróż. Psa brałem czując się pewniej, natomiast on mógł do woli szaleć i biegać po terenie. To był jego żywioł. Móc czegoś pilnować, nasłuchiwać, reagować, węszyć. Układ był fajny, ponieważ około północy szedłem spać, a Reksio czuwał za mnie. Tak więc, niezapowiedziane wizyty szefa były mi niestraszne. Mój mały kumpel zawsze dał głos. Nie zapomnę tego upalnego lata. Do pracy dojeżdżałem Red'em. Głośna muza, całkiem ładne jak na ówczesne standardy auto, śliczny Owczarek na przednim fotelu, wystający do połowy przez okno. Jazda na pełnym szyku. Mało kto się za nami nie oglądał...

...i wiecie co...

...nigdy nie myślałem, że będę miał takiego kumpla. Wiernego towarzysza chwil szczęśliwych i tych trudnych. A w tym wszystkim najciekawsze jest to, iż psa chciałem mieć od zawsze. Od małego było to moim największym marzeniem. I kiedy do domu trafiła Pyza okazało się, że ojciec stał się jej najbliższy. Nawet czasami śmiałem się, że kupiłem sobie psa za ciężkie pieniądze, a na samca alfa Pyzuch obrał sobie mojego Tatę. A kiedy on uratował psiaka dając mu drugą szansę, ten został moim najwierniejszym przyjacielem. I kiedy o tym pomyślę, wiem, że los jest przewrotny i nic nie dzieje się bez przypadku. Domyślam się jak to zabrzmi, ale to nie ja, ale właśnie on dał mi swoje serce. Dzięki niemu myślę, że stałem się bardziej pewny siebie, poznałem smak większych obowiązków, odpowiedzialności za żywe stworzenie. Było z kim wyjść na spacer, do kogo się odezwać, wtulić, spojrzeć głęboko w oczy próbując się wygadać. Kompan idealny i wprost genialny słuchacz. Wiedziałem, że jako jedyny wszystko rozumie. Kładąc się przy łóżku, niekiedy wciskając się pod zwieszoną rękę, dawał mi do zrozumienia, że czuwa, a świat nie jest wcale taki straszny, bo przecież on mnie przed nim obroni. Nie piękne?!.

...nie chcę wracać do etapu w moim życiu w którym byłem ze swoją pierwszą dziewczyną "O". Do dziś jest to dla mnie swego rodzaju traumą. Pamiętam jednak jak pierwszy raz pokazałem jej mojego szalonego Owczarka. Ta reakcja przeszła moje najśmielsze oczekiwania: "o kurwa, weź go ode mnie, nawet nie ma takiej opcji, nawet nie ma opcji żebym go choćby dotknęła" Tak panicznego strachu nigdy wcześniej nie widziałem. Jednak trzeba było sporo cierpliwości i jeszcze więcej czasu aby oboje się do siebie przyzwyczaili, zaakceptowali, a w efekcie polubili. "O" zniknęła z mojego życia i dobrze. On pozostał, był wsparciem, lekiem na samotność choć jeśli mam być szczery, cieszyłem się z tamtego rozstania...

...czas mijał. Zżyliśmy się ze sobą. Reks często przywiązanie do mnie przypłacał zdrowiem. Kiedy wyjeżdżałem potrafił nie jeść parę dni. Chodził smutny, osowiały. Leżał w oknie wyglądając za mną. Tęsknił. Myślę, że tracił sens życia. Pod tym względem byliśmy podobni. Kiedy nie było mnie obok, nie mógł być przydatny, nie potrafił udowadniać, że jest potrzebny. To zupełnie tak jak ja do dziś tracę sens życia, kiedy nie jestem dla kogoś ważny, jeśli nie mogę być kogoś brakującym ogniwem, istotnym składnikiem, a przede wszystkim nie mogę zrobić czegoś szczególnego, dla kogoś dla mnie najważniejszego. Dla niego byłem całym światem, choć jeszcze wtedy ja tego świata dla siebie nie odkryłem... A mimo wszystko był przy mnie. Cały on - mały, niezauważalny bohater...
...przeżyliśmy wiele cudownych i niezapomnianych chwil. Tyle radości i śmiechu którego mi dostarczył chyba nigdy bym nie zliczył. Patrzyłem jak nieporadnie rzucał się za patykiem w kipiel Bałtyku. Bał się, a jednocześnie był dzielny. Strach paraliżował go bezlitośnie, a tym samym chcąc coś udowodnić stawiał czoła wyzwaniom. Miał więcej odwagi niż niejeden z nas, miał więcej woli życia i przezwyciężania ograniczeń niźli my mamy. Powinienem go podziwiać, choć wtedy tego nie dostrzegałem...

...był świadkiem wielu ważnych dla mnie chwil. Towarzyszył przy rozmontowywaniu i cięciu Reda, powrocie na studia, zakupie Białasa. Siedział bezczynnie całe dnie, kiedy grzebałem przy aucie. Cierpliwie znosił nudę często także i chłód. Wynagrodzeniem chyba dla nas obu była pierwsza przejażdżka. Jeszcze nie na pełnym szyku, ale już na glebuni i szerokiej stali. Co to było za przeżycie. Te miny przechodniów. Ciekawe auto, śliczny Wilk wystający do połowy z okna z wiewającymi uszami. Fajne wspomnienie. Chyba najwięcej najeździliśmy się po moim drugim wypadku kiedy Burger stał się moim daily car'em. Robiliśmy niezłe zamieszanie...

...to chyba nie było jednak najważniejsze. Przyszedł dzień, w którym nie byłem już całkiem sam. Był to moment oczywiście radosny, ale dostarczał mi nieco trwogi o nawiązanie nowej relacji mojego czworonożnego przyjaciela z Paulinką...

 ...ona jednak okazała się być twarda. Nie bała się i w miarę śmiało zaczynała tą trudną znajomość. Nie obyło się bez drobnych incydentów, ale nie zrażała się ani do mnie, a tym bardziej do tego niepokornego, futrzastego rozrabiaki. Reksio nie lubił obcych. To było niepolegającą negocjacji kwestią. Dlatego na początku kiedy tylko mieliśmy mojego, wyjątkowego gościa najpierw schodziłem z psami na podwórko. Tam krótkie zapoznanie i do mieszkania wchodziliśmy razem. Najpierw Reksiula chodził przy Paulince w kagańcu, kiedy ta siedziała już wygodnie na kanapie czy to na krześle, zdejmowałem mu go. Tak, w ramach oswajania się jednej i drugiej strony "konfliktu" Czasami byłem już zbyt pewny siebie i kończyło się to krótkim spięciem. Chyba najbardziej Ponczek oswoił się z nowym członkiem rodziny na wspólnych pobytach na działce. Najpierw gdzieś przypięty na lince, z czasem puszczony luzem z pyskiem obutym w "ochraniacz". Najfajniejsze okazywały się być jednak wspólne spacery. Wtedy mogłem puścić go zupełnie luzem. Zaintrygowany otoczeniem, zmieniającym się krajobrazem, ciągle nowymi wyzwaniami i okolicznymi psami, nasze towarzystwo stawało się być mu zupełnie obojętne. To był fajny czas. Iść pod rękę z kimś tak cudownym, a jednocześnie obserwować jak moje psiaki mając tyle wolności korzystają z niej i bawią się przy tym wyśmienicie...

...w końcu się doczekałem. Stało się coś na co liczyłem od samego początku. Przyjazd Pauliny na działkę, Reksio zakomunikował nie swoim złowieszczym, ponurym ujadaniem, a przyjaznymi i radosnym szczeknięciem i merdaniem ogonem. Wybiegł do niej, przymilał się, chciał się bawić. To był cudowny obraz. Widzieć akceptację, sympatię, nić porozumienia i obustronny brak lęku. Nawet Paulina zauważyła tę zmianę w dowód czego wybraliśmy się na krótki spacer. To cudowne i wywołujące za każdym razem uśmiech, wspomnienie pozostanie we mnie już do samego końca...

...dwa dni później obudził mnie hałas, ojciec ubierał się w pośpiechu aby wyjść z Reksem. W przelocie zapytał mnie czy byłem z psami poprzedniego wieczora. Z przerażeniem zdałem sobie sprawę, że nie. Nic nie może mnie usprawiedliwiać i chyba tego nigdy sobie nie wybaczę. Reksio zsikał się w łazience, a przecież umiał usiąść przy drzwiach i dać nam znać. Jednak nie to było niezwykłe. Całą noc dyszał, leżąc na chłodnych kafelkach. Prócz tego zachowywał się dziwnie. Stawiał kroki niepewnie, wręcz chwiejnie. Stanął na skraju schodów i nie chciał zejść. Widząc to zarzuciłem pospiesznie coś na siebie i w panice próbowałem go podnieść. Nie miałem siły. Rozlewał się w rękach. Mimo usilnych prób nie potrafiłem go znieść. Trochę go spychając, trochę pomagając mu stawiać kroki zszedł na podwórko. Tam jakby było już nieco lepiej. Stał na przykurczonych łapach i sikał. Sikał i sikał. Widać było, iż sprawia mu to ogromny wysiłek, choć w efekcie przyniosło mu to ulgę. Przeszedł się kawałek, coś gdzieś powąchał. A jednak w pewnym momencie usiadł, a niedługo potem położył się wyczerpany po niemal tytanicznym wysiłku. A przecież bardziej sprawnego psa nigdy w życiu nie widziałem. Teraz leżał niemal nieruchomo, oddychał ciężko. Jakby zaatakowany podstępnie udarem słonecznym. Nie reagował na nic. Sąsiadka schodzącą ze swoim szczeniakiem Labradora widząc to postanowiła puścić tego malucha tak aby Reksio może zainteresowany wstał do niej, albo chociaż wykazał odrobinę zainteresowania. On jednak leżał z wywieszonym językiem i łapał każdy oddech z wysiłkiem niemal tak wielkim niczym bieg za zającem, którego kiedyś doświadczył. Nie czekaliśmy dłużej. Tata poleciał do domu po koc i dokumenty od auta. Ja zostałem. Głaskałem go i mówiłem mu i chyba też sobie - wszystko będzie dobrze, jeszcze będziesz biegał, wszystko się ułoży, to minie. Patrzył we mnie tymi swoimi wielkimi oczyskami jakby wszystko rozumiał. Widać było, że jego powieki stawały się coraz cięższe. Zmęczenie, niewyspanie, a może i ból dawały o sobie znać. Wtedy myślałem, że naprawdę go tracę. Delikatnie włożyliśmy go do bagażnika. Leżał bezwładnie. Śpieszyliśmy się na ile tylko było to możliwe. W przychodni na szczęście zajęto się nim od razu. Pierwsze rutynowe działania, szeroki wywiad, pobranie krwi do badań, prześwietlenie. Lekarka miała pewne podejrzenia. Ogólne wycieńczenie, anemia wykryta w pobranej próbce. Trzeba było się upewnić, szukać dalej. Sam pomagałem przy robieniu tomografu. Wtedy się okazało - guz. Duży guz, który prawdopodobnie wylał się, zakażając w ten sposób organizm. Reksio dużo pił z powodu anemii, a nerki nie potrafiły podołać temu wszystkiemu. Do tego ogólne wycieńczenie, które spowodowało tego rodzaju zapaść. Padło pytanie - "operować?" Chyba zgodnie odpowiedzieliśmy z Tatą, że oczywiście, że tak, bez względu na wszystko. Reksio leżał podłączony do kroplówki. Zwykle ten dziarski zawadiaka nie wytrzymał by dziesięciu sekund w ciasnej klatce z wkłutym wenflonem w łapie. Jednak teraz leżał spokojny i potulny jak baranek. Łypał tylko spode łba chyba zdając sobie sprawę, że nie jest dobrze. Nie potrafiłem tak stać i patrzeć tam na niego. Wczołgałem się do niewielkiej klatki, przytuliłem mojego kochanego narwańca jak tylko mogłem najczulej nie chcąc zrobić mu krzywdy. Szepnąłem mu do ucha, że będzie dobrze, że za niedługo znowu się zobaczymy. Zamknąłem skobel i wtedy przeszył mnie dreszcz. Myśl. A może nie. Próbowałem ją wypędzić. Przecież tak nie będzie. Super bohaterowie są wieczni, nie odchodzą w ten sposób. A mimo to się bałem. Chyba wtedy naprawdę pierwszy raz pomyślałem, że go stracę. Do końca życia będzie prześladował mnie ten widok. Ciasnej, zimnej klatki i mojego najlepszego przyjaciela, pozbawionego sił i życia, którego kilkanaście godzin temu tyle w nim było. Teraz smutny, leżał i oddychał ciężko spoglądając na mnie jednocześnie walcząc ze zmęczeniem i ogarniającym go snem...

...z lekarką rozstaliśmy się umówieni na telefon. Miała poinformować nas w przeciągu dwóch, trzech godzin o wynikach operacji i rokowaniach leczenia. Naprawdę starałem się myśleć pozytywnie. Wracając rozmawialiśmy z Tatą o tym kto się nim zaopiekuje, o nowym podziale obowiązków, rekonwalescencji. Do domu wróciliśmy z większą nadzieją i z pozytywnym nastawieniem. I wtedy stało się coś czego do dziś nie umiem wytłumaczyć. Zaczęliśmy sprzątać. W ruch poszedł odkurzacz, ścierka do kurzu, wstawiliśmy zmywarkę, zacząłem porządkować szafę. I po jakimś czasie zadzwonił telefon. Odebrał Tata. Wsłuchiwał się chwilę i wtedy powiedział coś, co do dziś brzęczy mi jeszcze w uszach - "dam syna do telefonu, proszę mu to wszystko przekazać"...

..."owczarek ma zaatakowaną wątrobę, śledzone i nerki. Operacja prawdopodobnie tylko odwlecze kolejne przerzuty i da jakieś dwa, może trzy tygodnie czasu. Czy w takim razie mamy go operować czy już go nie wybudzać" w ułamku sekundy załamał mi się głos. Próbowałem myśleć, ale potok bezwładnych i nieokiełznanych słów kłębił się jak splątany motek, nie pozwalając mi żadnego wypowiedzieć głośno. Łamiącym się i drżącym głosem zapytałem tylko czy tak będzie lepiej, co podpowiada wiedza lekarki i jej prywatna opinia. W końcu wybełkotałem, że w takim razie lepiej będzie go już nie budzić. W odpowiedzi usłyszałem, że możemy pojawić się na miejscu najwcześniej za godzinę...

...odłożyłem słuchawkę. W tym samym momencie Tata wybuchł. Spodziewałem się wszystkiego. Tego, że nie będę mógł mówić krztusząc się od nadmiaru łez, że lamentując będę zanosił się od płaczu nie mogąc złapać tchu. Ale ojciec? Nigdy nie widziałem go roniącego choćby łzę. Teraz ten dorosły i różnie doświadczony przez życie i czas mężczyzna, stał obok mnie i niemal wył. Nie mogąc zaczerpnąć oddechu pytał mnie czy dobrze zrobiliśmy decydując się na ten ostateczny krok. My? To ja właśnie wydałem wyrok na mojego kochanego przyjaciela. Zdalnie, przez telefon, na odległość nie mogąc się z nim pożegnać, zobaczyć po raz ostatni. Nie wiedziałem co jest grane. Kiedy ja nie mogłem uronić nawet jednej łzy, Tata aż zanosił się od płaczu. Łkał jak mały bezbronny chłopczyk. Do mnie chyba jeszcze wtedy to nie docierało, a może widząc bezradność ojca próbowałem jako jedyny zachować trzeźwość umysłu. Nie wiem. Do dziś nie wiem też dlaczego po tym telefonie chwile później, znowu wróciliśmy do sprzątania, tym razem pozbywając się już zabawek i legowiska Reksa. Nie wiem dlaczego było to wtedy akurat tak dla nas istotne...

...godzina się dłużyła, wciąż przeplatana wybuchami płaczu Taty. Dziś, pisząc to ryczę jak bóbr, wtedy nie potrafiłem. Może i dobrze...

...pojechaliśmy do szpitala. Tata dostał nerwów z powodu długiego oczekiwania na naszą kolej. W końcu nie wytrzymał. Rycząc na całą poczekalnie, że nie dość, że przyjeżdżamy odebrać zwłoki psa, to jeszcze dodatkowo przedłuża się nam ten parszywy moment robiąc z tego dnia jeszcze cięższe przeżycie. Nie był sobą. Próbowałem go uspokoić, choć sam byłem kłębkiem nerwów. W końcu zaproszono nas do gabinetu. Lekarki z porannej zmiany już nie było. Była jedynie sucha informacja w karcie "leczenia" Po załatwieniu kwestii finansowych mogliśmy go zabrać. Leżał na podłodze. Zawinięty w czarny, dziurawy worek foliowy. Cały mokry od krwi, z załatanym na odpieprz się rozcięciem na brzuchu. Z językiem wywalonym na wierzchu, rurką przymocowaną do pyska oraz wkłuciem w łapę. Owinęliśmy go w narzutę, którą wykładany był zwykle bagażnik podczas wożenia naszej gromadki. Teraz niczym całun spowijał bezwładnie przelewające się ciało Owczarka niemieckiego. Tata starał się jakoś trzymać. Jednak po włożeniu Reksia do bagażnika znowu wybuchł płaczem. Upuścił kluczyki od auta i opierając się o relingi Mercedesa przeklinał całą lecznicę. Nie zapomnę, jak zapytał - "już tu nigdy nie przyjdziemy z psem, prawda?"Przytuliłem go mocno mówiąc, że tak. To było dziwne uczucie. Czułem się w obowiązku zachować spokój. Przejąć prowadzenie auta. Ewidentnie Tata w takim stanie nie mógł jechać. Ja natomiast miałem wrażenie, że muszę się nim zaopiekować. Być twardym, skupić się teraz bardziej na nim...

...totalnie załamany Tata usiadł z tyłu. Otworzyłem mu okno. Jechałem wolno. Zapuchnięte oczy przepełnione łzami sprawiały, że naprawdę niewiele widziałem. Byłem tak zamyślony, przerażony sytuacją, przestraszony stanem ojca, że daję słowo, nie pamiętam jak dotarliśmy na działkę. Chyba wtedy zadzwoniła Paulinka. Wcześniej obiecywała, że zaraz po pracy przyjedzie. Wesprzeć mnie na duchu, pocieszyć. Kiedy dowiedziała się o wszystkim, chyba już nie potrafiła. Kto by pomyślał, że wszystko rozegra się w przeciągu paru godzin. Że z porannej wizyty u lekarza wyniknie coś tak tragicznego...

...znaleźliśmy z Tatą odpowiednie miejsce na pochówek. Wykopaliśmy dołek. Tata jeszcze go pogłębiał, wybierał ziemię z dna. Ja odszedłem. Musiałem zmierzyć się z tym sam. Po prostu chciałem. Podszedłem do bagażnika. Odwinąłem derkę, rozciąłem foliowy worek na śmieci. Jakiś czas się w niego wpatrywałem, ale nie chcąc go takim zapamiętać po chwili odwróciłem go w poprzek samochodu, włożyłem pod niego dłonie, potem ręce, aż cały spoczywał mi na ramionach. Podniosłem go. Zupełnie tak jak wtedy. Jednak nie był to ten sam niedożywiony znajda z zapuszczoną, matową sierścią i żebrami próbującymi przebić skórę. Teraz jego futro lśniło, było gęste, mocne, a mój Reksiula wagę miał słuszną. To był jakiś istny surrealizm. Z jednej strony, kochany, wierny towarzysz nie żył, z drugiej zaś gdzieś w środku przepełniała mnie duma. Znalazłem go, stworzyłem mu dom, opiekowałem się nim najlepiej jak potrafiłem, miał wszystko czego mógł potrzebować psiak, pokochałem go i on to wiedział. Dałem mu siebie, szczęśliwe chwile. Radość i swobodę. A co najważniejsze więcej nikt go nie krzywdził. Niestety nie umiałem pogodzić się z jednym. Dlaczego skończyło się to tak wcześnie, nagle i w takich okolicznościach. Dlaczego bezimienny bohater mojego życia zapełnił mi pustkę, a teraz zostawiał mnie samego. Do dziś tego nie wiem...

...niosłem go niczym bohatera poległego w walce. Czułem jak krew nasącza mi bluzę i spodnie. Uklęknąłem przed wykopaną mogiłą. Delikatnie włożyłem do dołu, próbując ułożyć go tak aby zajął całą jego powierzchnię. W pewnym momencie, w trakcie układania, otworzył oczy. Tata nie wytrzymał. Wybuchł płaczem. Ja dyszałem nie mogąc złapać tchu. Ściśnięte zęby próbowały przepuszczać powietrze. Chciałem łapać je niemal łapczywie, ale łzy, gile, nadmiar śliny i grymas twarzy, którym broniłem się przed totalnym rozpłakaniem skutecznie mi to uniemożliwiał. Gwałtownie zacząłem zasypywać mojego przyjaciela ziemią. Najpierw dłońmi, potem całymi rękami. Byle szybciej, byle już na niego nie patrzeć. Nie takiego chciałem go zachować w pamięci. Myślałem, że to koniec...

...pierwsze dni były najtrudniejsze. Tata czasami siedząc na kanapie wybuchał płaczem, tym samym sprawiając mi chyba jeszcze większy ból. Ja sam łapałem się na tym, że wchodząc do ciemnego przedpokoju myślałem, żeby go przypadkowo nie nadepnąć. Przez pewien czas Reks był tematem tabu. Nie chcąc przywoływać wspomnień, nie mówiliśmy o tym. Minęło tyle czasu, a ja nadal wjeżdżając na podwórko przypominam sobie, że ten narwaniec zawsze szczekał jak oszalały i w niemal szaleństwie zbiegał na dół ciesząc się na mój widok. Nawet dzwonek domofonu wywołuje wspomnienie, ponieważ zawsze towarzyszyło mu ujadanie Reksia. Nie ma go z nami równe trzy miesiące, a nie ma dnia żebym o nim nie myślał...

...czasem jeszcze zdarzy mi się płakać po nim, ale staram się być silny. Zapamiętać go jako radosnego, walecznego psiaka, który niejednego człowieka nauczył by walki ze swoimi ograniczeniami...

...dziś wiem, że był powód zjawienia się go w moim życiu. Był dla mnie wzorem. Podobno zwierzęta nie mają duszy, ale on nie był tylko zwierzakiem. Był kumplem, prawdziwym, najwierniejszym przyjacielem. Sprawił, że uwierzyłem w siebie, a przez to wiele rzeczy stało się łatwiejsze. Może nie był ideałem, ale nikt nie jest. Tym bardziej wiem, że trzeba nad sobą pracować, a przede wszystkim cieszyć się każdą chwilą jaką spędzamy z najbliższymi. Nie ranić ich, a każdy dzień traktować jako dar. Nigdy nie wiemy co przyniesie jutro...

...jestem wdzięczny mojemu mojemu Tacie, dzięki któremu dane mi było spędzić z nim te 9 lat. Mojej Mamie, która zaakceptowała tego urwisa, siostrze, która razem ze mną się nim opiekowała oraz Paulince. Pokazałaś mi w nim cechy, których nie dostrzegałem, ograniczenia, których nie pojmowałem, a co najważniejsze, pomogłaś mi się z nim rozstać...

...będziesz na zawsze w mej pamięci...




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

wyrzuć to z siebie...