09 lipca 2010

zarwać fajną dupę...

Jakoś nigdy nie mogłem siebie zaakceptować. Głównie ze względu na nadwagę, która towarzyszy mi odkąd pamiętam. Do tego dochodziło dokuczanie rówieśników ze szkoły, choć nigdy z mojego bliskiego otoczenia. Tu zawsze miałem spokój i pełną akceptację. Problemy z dziewczynami miałem już w podstawówce. Pamiętam te swoje szczeniackie podchody okupione lękiem, poceniem się rąk, drżeniem głosu. Mając 15 lat i kończąc szkołę podstawową jeszcze w systemie ośmiu lat, wypadało znaleźć sobie partnerkę na bal. Oczywiście zostałem sam jak palec. W szkole zawiązywały się już różne sympatie i znajomości, ja jak zwykle byłem samotną ofiarą losu. Wyszedłem na tym w sumie nie najgorzej, ponieważ jako outsider w efekcie na bal poszedłem z jedną fajniejszych i ładniejszych dziewczyn, która z racji swojej złej opinii nikogo nie znalazła. I tak sparowani zrządzeniem losu wybraliśmy się razem. Oczywiście ja speszony i wręcz odrętwiały nie potrafiłem się choć na chwilę wyluzować i tak znajomość ta skończyła się tylko na wspomnianym balu. Pozostał jedynie szacunek kolegów oraz pewnego rodzaju poczucie wyższości nad innymi, ponieważ udało mi się zarwać fajną dupę o reputacji cichodajki, co w głowie piętnastolatka rodziło różne głupie myśli. O niej krążyły różne opowieści, jak to w wieku 13 lat chodziła na strych szkoły z ówczesnymi wymiataczami z klas ósmych. Wiecie co mam na myśli. Dzieciaki w tym wieku, łaknęły opowieści rodem z Cudownych Lat, serialu który to właśnie wtedy święcił triumfy w polskiej telewizji...

...na okres liceum przypada czas, kiedy znowu bezskutecznie próbowałem coś z tym zrobić. Efekt ten sam. Mimo, iż koledzy jakoś szczególnie nie uganiali się za spódniczkami, to ja jak zwykle biegłem gdzieś na szarym końcu stawki. Na imprezach szkolnych, zajmowałem się sprzętem nagłaśniającym, tylko dlatego by nie musieć myśleć o tym skrępowaniu towarzyszącym tzw. wolnym tańcom. Jednym słowem porażka. Tylko w stosunku do jednej dziewczyny miałem swego rodzaju luz i swobodę. Była nią Asia. Podobne nazwisko sprawiło, że już w pierwszej klasie L.O. zwróciła moją uwagę. Kruszyna była, jak dobry kumpel. Przestawała z chłopakami na korytarzu, mówiąc że dziewczyny są nudne jak flaki z olejem a u nas przynajmniej się coś dzieje. Fakt u nas każda przerwa była ciekawa i mijała zbyt szybko. Traktowała nas po równo, nikomu nie pokazując że któregoś z nas lubi bardziej. Próbowałem się do niej zbliżyć dwoma drogami. Dając jej korki z angielskiego, z którego notabene była zagrożona oraz jeżdżąc z nią wspólnie na rowerze. Nic nie przyniosło efektów. W momencie, kiedy nie przeszła do następnej klasy wszystko stało się jeszcze trudniejsze aż w końcu kontakt z nią stał się sprawą odległą. Największym ciosem była dla mnie informacja, która dotarła do mnie chyba w 4 klasie, że zaszła w ciąże z jakimś chłopakiem i jest zmuszona wyjść za niego za mąż. To był cios jak obuchem w głowę. Wszystko umarło, choć nigdy nic wielkiego nie miało miejsca. To smutne ale byłem dla niech zwykłym kolegą, choć ja się w niej podkochiwałem i miałem nadzieję na coś więcej. Do dziś pamiętam, że można było z nią pogadać na wszystkie tematy. Opowiadałem jej o swoich problemach, doradzała mi jak zachowywać się przy dziewczynach, próbowała nawet umówić mnie ze swoją koleżanką. Nie mieliśmy tajemnic, choć dziś pewnie mocno idealizuje naszą znajomość. Dziś pewnie jest szczęśliwą mamą i żoną i nie pamięta kolegi sprzed lat...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

wyrzuć to z siebie...